Z seriami jest ten problem, że poszczególne książki
składające się na całość, z reguły nie są równe sobie. Czasami to, co się
bardzo dobrze zaczyna ma fatalne rozwinięcie bądź zakończenie, rzadziej
kontynuacja utrzymuje poziom swojego pierwowzoru, a już prawdziwą rzadkością są
serie, które z tomu na tom stają się coraz lepsze i bardziej wciągające.
Dlatego, z reguły, rzadko sięgam po serie, a kiedy już to robię, bywa to dziełem
przypadku, zrządzenia losu bądź niewiedzy. Mało tego: dotychczas były tylko
dwie serie, w których prawdziwie się zakochałem. Jednej z nich dedykowany jest
ten blog, drugiej strona mojej żony. Inne nie przetrwały „próby kontynuacji” i
albo kończyłem czytanie przez wzgląd na sentyment, albo przerywałem i plułem
sobie w brodę, że tyle czasu poświęciłem na taką szmirę.
Sięgając po „Osobliwy dom pani Peregrine” Ransoma Riggsa, nie miałem
świadomości, że jest to zaledwie początek historii, choć – przyznam szczerze –
nawet gdybym wiedział, pewnie i tak skusiłbym się na tę pozycję. Summa summarum,
nie tylko się nie zawiodłem, ale i poczułem uczucie podobne do tego, które
towarzyszyło mi w przypadku czytania dwóch wyżej wspomnianych ukochanych serii.
Nie mogłem się doczekać kontynuacji i, tak po prawdzie, spore oczekiwania
położyłem na barkach „Miasta cieni” – kontynuacji „Osobliwego domu…”. Ale czy
nie były one za duże?
Gdy tylko książka dotarła, od razu zabrałem się za czytanie. Byłem bardzo
ciekaw jak potoczą się losy Jacoba i jego osobliwych przyjaciół w świecie, w
którym muszą liczyć już tylko na siebie. Przyznam, że początek nieco mnie
znużył – wszakże nawet piękne i plastyczne opisy w pewnym momencie mogą się
przejeść i stać nużące. Ale Ransom Riggs chyba zdaje sobie z tego sprawę, gdyż
co jakiś czas serwuje swojemu czytelnikowi coś, co nie pozwoli mu na zaśnięcie
czy odłożenie książki. Z samą fabułą jest nieco gorzej – po wielkich
rewelacjach z pierwszego tomu nie ma już ani śladu i w „Mieście cieni” już od
samego początku wszystko zdaje się być jasne i mknie prostą linią do przodu
swoim własnym tempem. A szkoda, bo „Osobliwy dom…” miał prawdziwy potencjał, a
tutaj fabuła zaczyna nieco kuleć i w pewnym momencie można zapomnieć, że czyta
się kontynuację tak świetnej książki. Ale mimo to nie jest źle. „Miasto cieni”
broni się jako sama książka – dobrze się ją czyta i potrafi wciągnąć. Tym, co jej,
natomiast, nie służy jest seria. Bo o ile w pierwszym tomie trudno się
czegokolwiek domyślić i każda kolejna strona może zaskoczyć czymś bardzo
osobliwym, o tyle tutaj powielają się już znane z innych dzieł schematy i, cóż,
wielki finał również da się stosunkowo łatwo przewidzieć. Ransom Riggs nie
udźwignął ciężaru kontynuacji.
Pomimo wielu uchybień i mankamentów, nie żałuję (jeszcze) czasu poświęconego na
osobliwą trylogię Ransoma Riggsa. „Miasto cieni” nie zniechęciło mnie do
poznania dalszych losów wyjątkowej gromadki, jednakże z drugiej strony –
również mnie do tego nie zachęciło. To nadal „Osobliwy dom pani Peregrine” jest
tym motorem napędzającym, którego blask pada na słabszy ciąg dalszy. Niemniej,
jeśli Riggs nie odnajdzie tego czegoś, co wyniosło jego pierwszą książkę na
szczyty, obawiam się, że tom kończący dobije tę serię. Na amen. Liczę na to, że
tak się nie stanie, ponieważ w moim sercu nadal jest miejsce dla tej trylogii.
A „Miasto cieni” polecam, bo w rzeczywistości największym mankamentem tej
bardzo dobrej książki jest to, że musi stawać w szranki z książką znakomitą.
Ot, bezlitosne prawo serii – nie da się uniknąć porównań.
Mi się jego książki bardzo podobają i czekam na 3 część :)
OdpowiedzUsuńO tak, my też się nie możemy doczekać!
UsuńA wiadomo też, że Ransom Riggs jesienią tego roku wyda zbiór opowiadań związanych z trylogią. Oby ta książka też pojawiła się w Polsce :)